(Nie)bezpieczeństwo

Maciej Didowicz

Tematem niniejszego artykułu jest bezpieczeństwo. Co kryje się za tak szerokim terminem? Odpowiedź można by zawrzeć w krótkim zdaniu: podstawa długiego i szczęśliwego pływania, pełnego progresu. Jednakże pozwolę sobie ją rozwinąć, opowiedzieć ciekawe historie i zacytować, jak na pytanie o niebezpieczne sytuacje odpowiedzieli ludzie, którzy na „kajcie” pływają zawodowo. Zatem do dzieła!

Szanuj żywioł

Piękno kitesurfingu nie wzięło się znikąd. Gdy na potrzeby tego artykułu przeprowadziłem ankietę wśród regularnie pływających znajomych, odpowiedzi były zgodne. Ponad 70% osób na pytanie: „Co sprawia, że uważasz kitesurfing za piękną dyscyplinę?” kliknęło opcję: „kontakt z naturą i żywiołami”. Sam również bym ją zaznaczył. Paradoksalnie to, co napędza nas do działania i sprawia tyle radości, jest też głównym czynnikiem ryzyka. Latawiec nie działa na prąd. Uczy nas to pokory i cierpliwości w obcowaniu z naturą. Nie możemy przecież włączyć wiatru lub fal, zmienić temperatury czy pozbyć się deszczu. Możemy jednak cierpliwie poczekać i wykorzystać te momenty, które natura nam oferuje. Po udanej sesji zawsze zostaje poczucie, że jednak warto było czekać. Niestety wiele i wielu z nas nie ma zdrowego rozsądku i cnoty cierpliwości, co generuje sporo niebezpiecznych sytuacji. Ile razy widzieliśmy osobę początkującą, świeżo po kursie, która wychodzi w za mocne warunki i nie da jej się przemówić do rozsądku? Ile razy ktoś wyszedł w gasnący wiatr od brzegu, potrafiąc ledwie ostrzyć? W końcu ile to razy widzieliśmy kogoś, kto próbuje odpalić za duży latawiec, za nic mając sobie rady usłyszane na spocie? No właśnie – za dużo.

Walka z żywiołem potrafi przerosnąć nawet mistrzów. Niedawno nagrywałem odcinek o historii Kevina Langeree. Tej postaci chyba nie trzeba przedstawiać, ale w ramach przypomnienia: Kevin to m.in. kilkunastokrotny medalista mistrzostw Holandii, mistrz świata, wicemistrz świata czy trzykrotny triumfator King of The Air.

Po prostu sportowiec klasy mistrzowskiej. Ale i jemu zdarzają się sytuacje, w których bywa mu naprawdę ciężko.
Kevin jest supergościem i kiedy powiedziałem mu, że nagrywam o nim odcinek, zgodził się dograć i odpowiedzieć na kilka pytań. Klasycznie zapytałem o najniebezpieczniejsze chwile na wodzie. Odparł, że najgorzej było, kiedy pływał na falach (przeżywał to więcej niż raz) i wywracając się, wpadał między własne linki. Kevin pływa na falach w Cape Town, można by zatem rzec, że nie były to malutkie falki, a pełnoprawne, mocarne fale. Wyobraź teraz sobie, że wchodzisz na takie warunki, nie tylko nie będąc mistrzem świata, ale i nie mając doświadczania z mniejszymi falami i tobie się to przydarza. Musisz wykaraskać się z linek, będąc co chwilę „mielony” przez tony wody i piany. Zdecydowanie lepiej jest przygotować się na takie warunki, uprawiając kitesurfing regularnie w bezpieczniejszych warunkach. Dokładnie to samo dotyczy pływania przy mocnym wietrze czy zimnie. Najlepiej jest stosować się do zasady małych kroczków. Jeżeli coś jest dla ciebie wyzwaniem, przygotuj się do tego metodycznie, powoli i skutecznie. W przeciwnym wypadku możesz zderzyć się z rzeczywistością w najbardziej bolesny sposób.

Unikaj brawury

Nagrywałem kiedyś odcinek z Heleną Brochocką z serii krótkich wywiadów. Jest bardzo doświadczoną kitesurferką, z wieloma sukcesami w zawodach na koncie. Niedawno była nawet trzecia na prestiżowych zawodach światowej rangi we freestyle’u na przeszkodach. Ostatnie pytanie, jakie zadałem, dotyczyło najniebezpieczniejszej sytuacji na wodzie.
Odpowiedziała, moim zdaniem słusznie:

„Kitesurfing nie jest niebezpieczny, kiedy uprawia się go, stosując zasady bezpieczeństwa”.

Jedną z jej najgroźniejszych przygód było pływanie bez rescue na wietrze offshore, na spocie z zamkniętymi już szkółkami. Wiatr siadł, latawiec spadł do wody, a ona oddalała się od brzegu. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, a Helena, dbając o zasady bezpieczeństwa, unika wielu zagrożeń. W tej jednak sytuacji mogła skończyć sesję po prostu szybciej i uniknąć stresu. I tak trzeba jej pogratulować zdrowego rozsądku i umiejętności, bo dostać się na wysoki poziom bez gorszych incydentów po drodze oznacza naprawdę mądre podejście.

Najczęstszą przyczyną wypadków podczas uprawiania kitesurfingu jest brawura.

Przez 11 sezonów nauczania kitesurfingu spotkałem się na spotach z wieloma incydentami i wypadkami. Na szczęście większość z nich kończyła się stosunkowo łagodnie, ale również większości z nich można było całkowicie zapobiec, używając zdrowego rozsądku. Wymienię teraz subiektywną listę źródeł zagrożeń najczęściej przeze mnie spotykanych.

1. Brak znajomości prawa drogi.
2. Brak znajomości zrywki i procedury self-rescue.
3. Brak wyobraźni i skakanie/zwroty/pływanie zbyt blisko innych.
4. Nieumiejętne startowanie i lądowanie latawca.
5. Niesprawny lub źle dobrany latawiec.
6. Pływanie bez rescue na offshore.
7.
Jak widać, absolutnie każde z powyższych jest do uniknięcia. Czemu dzieją się one zatem tak często? Powodem jest właśnie gorąca krew i to, że myślenie o bieżącej sesji wygrywa z planami długofalowymi. Większość z nas chce wejść do wody natychmiast i ćwiczyć nowe manewry, zamiast skupić się na podstawach i bezpiecznym, długofalowym progresie. Ja sam nie jestem święty, zrobiłem masę głupot, a jedną z moich historii przytoczę jako przestrogę dla wszystkich pozostałych. Jedyne, co mam na swoją obronę, to fakt, że odkupuję winy, aktywnie uświadamiając społeczności kitesurfingowej kwestie bezpieczeństwa, promuję pływanie w kasku oraz udostępniam dziesiątki materiałów, postów i artykułów edukacyjnych na temat kitesurfingu. No ale do rzeczy:

Artykuł pochodzi z bloga autora: www.facebook.com/KiteLineTv

23.10.2018 r.

Pojawiam się w Gdyni (mieszkam w Warszawie). Z dworca odbiera mnie przyjaciel i jednocześnie połowa mózgu sterującego akcją, która miała nas kosztować nie tylko nerwy, ale i godność osobistą. Kacper został poinformowany przeze mnie kilka dni wcześniej, że chciałbym popłynąć na kajcie na Bornholm.

Jako że sam urodził się z deską pod stopami, na kajcie śmiga jak wściekły, uprawia surfing i był utytułowanym zawodnikiem windsurfingu, stwierdził, że to doskonały pomysł i płynie ze mną. Ale żeby nie było zbyt sztampowo, to powinniśmy się przebrać za jakieś delfiny czy coś… Serio była taka rozkmina. Mniejsza o strój, szczegółami zajmiemy się później.
Jak wiadomo, detale ozdabiają, ale nie są podstawą planu. Podstawowy był wybór terminu. Padło na wiosnę 2019. Mieliśmy założyć obóz obserwacyjny na stronach z prognozami i wyznaczyć TEN DZIEŃ z odpowiednim wyprzedzeniem. W naszym planie pojawiało się więcej szczegółów, od tak istotnych jak łajba asekuracyjna, po takie jak wybór desek. Ja stawiałem na twin tipa, on – wave’ówkę. Obgadaliśmy nawet pomysł trackingu naszej trasy online, ponieważ mój Padre jest elektronicznym świrem, który nasłuchuje przelatującą stację kosmiczną, a jego miłością życia są radioodbiorniki niskich częstotliwości, choć on sam twierdzi, że Mama. Jak widać, zaangażowanie było pełne, czuliśmy już pod nogami piaski duńskich plaż.
Jesteśmy ludźmi czynu i teoretyczne dywagacje nie są naszym ulubionym zajęciem. Padła zatem propozycja sesji treningowej. Takiej, że poczujemy kilometry w nogach, powalczymy z żywiołem i nauczymy się czegoś o sobie samych i wzajemnie. Jako że byłem dopiero co po powrocie z Egiptu, wszystkie zimowe szpargały miałem pochowane głęboko, więc nie wziąłem ich nawet do Gdyni i dojechałem tam z jakąś kaprawą pianką, deską i C-shapem 9 m Cabrinha. Z tym sprzętem planowałem upalić hardcorową prognozę na kilka dni przed grudniem. Nie wiem, co miałem w głowie, raczej nigdy się nie dowiem, ale prognoza pokazywała do 50 knts w szkwałach. Świetny plan, nie ma co…

Tu dochodzimy do momentu z początku posta, a właściwie dnia przed 23.10.2018 r. Odebrany z pociągu pojechałem z Kacprem do jego lokalu typu bar. Tam omawialiśmy dalsze szczegóły operacji „trening kilometrów przed Bornholmem”, gdy podszedł do nas Tomek. Zapytał, co robimy, a my, że odbędziemy trening, płynąć w hardcorowych warunkach, aby późniejsze pokonanie Bałtyku było dla nas błahostką. „Płynę z wami”, odparł, nie zostawiając nam wyboru. Ja zdumiałem się tylko na wieść, że Tomek w ogóle umie pływać na kajcie. Tym sposobem byliśmy w komplecie.
No i mamy dzień następny. W neoprenowej kolekcji Kacpra wyszukaliśmy dla mnie buty i rękawice, niestety nie było kaptura. Olaliśmy brak tego elementu ekwipunku i pojechaliśmy po Tomka, a z nim do Rewy. Tam mieliśmy improwizować i coś mi na głowę ogarnąć. Możecie wierzyć lub nie, to niestety szczera prawda: owinęliśmy dookoła mojej bani SIATKĘ Z BIEDRONKI, na silvertape’a. Wiem, wiem, nawet mnie to zdaje się głupie, ale to wcale nie była najgłupsza decyzja dnia.  Było nią to, że wystartowaliśmy, popłynęliśmy do Jastarni z Rewy w 50-węzłowych szkwałach bez telefonu, radia oraz wyobraźni. Płynąc tak chwilę, zdaliśmy sobie sprawę, że ta wyprawa nie ma dalszej przyszłości, jeśli nie zawrócimy. Niestety nasze plany pokrzyżował biały szkwał. Najprawdziwszy, legendarny biały szkwał. Woda została natychmiast zerwana z powierzchni, tak samo jak latawiec Tomka. Ja przeżyłem z w miarę sprawnym sprzętem tylko dlatego, że byłem niżej względem wiatru niż Kacper i widziałem, co się z nim stało – zdmuchnęło go z wave’ówki jak liść na wietrze. Obniżyłem zatem kite’a nad samą krawędź okna wiatrowego i mimo ogromnego poturbowania wyszedłem z tego cały. Latawiec, o dziwo, też, mimo że klaskał uchem o ucho jak foka płetwami na pokazie w oceanarium. Ze sprzętem Kacpra było najlepiej. Ponieważ jako jedyny z nas był na desce kierunkowej, miał najmniejszego kite’a. Kacper zachował deskę, my z Tomkiem pogubiliśmy blaty i nie było ich widać, gdzie okiem sięgnąć. Leżąc zatem w sporym rozstrzale w wodzie, mieliśmy dwa sprawne kite’y na trzy osoby i jedną deskę kierunkową. W temperaturze około 8°C, przy wietrze 35 knts w podstawie, na środku zatoki, która przypominała otwarte morze, bo na falach tego dnia można by surfować na longu.
Po chwili dryfowania zdarzył się jednak cud. Tomek, który był najniżej wysokością, nagle stanął na nogi i podszedł do swojej deski. Zatrzymaliśmy się bowiem na Mewich Rewach. Są to wysepki Zatoki Puckiej, oddzielające jej zewnętrzną część od wewnętrznej. Cud drugi był taki, że i moja deska się tam odnalazła, po dłuższym spacerze, ale jednak. Udało nam się też pozbyć zepsutego latawca Tomka, zachowując jednak bar. Kite ten byłby dla nas za dużym obciążeniem. Nasza krótkowzroczność i głupota spowodowały realne zagrożenie życia. Nie mieliśmy nawet jednego telefonu, aby zadzwonić na SAR. Po różnych nieudanych próbach zwiezienia Tomka, zdecydowaliśmy, że musi on zostać na Mewich sam, my z Kacprem natomiast, asekurując się wzajemnie, dopłyniemy do Rewy i weźmiemy z samochodu telefon. Tak też zrobiliśmy i mimo atomowego wiatru udało się nam dopłynąć bez białego szkwału. Choć brzmi to jak porzucenie ziomala w potrzebie, było w istocie jedyną szansą, jaką mieliśmy. Tomek siedział bowiem w bardzo dobrej piance i akcesoriach na łasze piachu i bezpośrednia hipotermia mu nie zagrażała. Ja natomiast miałem sprzęt, który mógł zawieść w każdej sekundzie, a ciepło uciekało mi z głowy w zastraszającym tempie. Siatka z Biedronki nie wyprze z rynku dedykowanych kapturów neoprenowych. Nigdy.
Gdy dotarliśmy do Rewy, okazało się, że jest tam jeszcze dwóch kitesurferów, obu znałem bardzo dobrze. Pomogli nam wylądować i już chwilę później naprowadzaliśmy SAR na pozycję Tomka, stojąc na brzegu z telefonem komórkowym, patrząc na ich motorówkę. Opowieść mocno skracam, bo wdarł się tam jeszcze WOPR z Pucka. Okazało się, że dwie ekipy ratunkowe nie mają ze sobą bezpośredniego kontaktu, a za łącznik robimy my. Udało się! Tomek został podjęty przez SAR z Gdyni, a my mogliśmy w te pędy jechać odebrać go z baru w gdyńskiej marinie, gdzie zostawili go sarowcy, owiniętego szczelnie w swoją piankę i folię NRC.
Nigdy nie zapomnę tej sceny… Wchodzimy do baru typu nadmorska speluna, dookoła trwa jakaś impreza rodzinna w stylu „urodziny dziadka”, a w rogu słabo oświetlonego lokalu siedzi Tomek, wyglądający jakby mu przybyło z 10 lat, od kiedy rano wsiadał z nami do samochodu. Odebrany przez nas i przebrany zaproponował, aby akcję zwieńczyć w pubie, w którym to wszystko się zaczęło, zwłaszcza że w lokalu obok współprowadził galerię sztuki. Tam właśnie z jego baru i folii, trapezu, mojej siatki z Biedronki i rękawiczek z butami powstała instalacja widoczna na zdjęciu.

 

Wstyd się do tej głupoty przyznać, ale powoli odkupujemy winy. Nie powtarzajcie takich zachowań!

Oto praktyczne porady, jak uniknąć niebezpieczeństwa:

1. Sprawdzaj prognozę i warunki na miejscu. Gdy nie masz pewności, dopytaj ludzi schodzących z wody.
2. Pływaj tylko na spotach z asekuracją i/lub innymi użytkownikami.
3. Stosuj zasadę małych kroczków, nie porzucaj instruktora za szybko. Lepiej i bezpieczniej uczyć się nowych trików w asyście doświadczonej osoby.
4. Korzystaj ze sprawnego sprzętu, serwisuj go i przeglądaj, a najlepiej poproś instruktora, aby przyjrzał mu się przed pierwszym pływaniem w sezonie.
5. Korzystaj ze szkół certyfikowanych przez Polski Związek Kiteboardingu. Instruktorzy szkolący bez licencji, z tzw. bagażnika, mogą nauczyć cię niewłaściwych zachowań.
6. Wychodź tylko na wiatr, z którym wiesz, a nie wierzysz, że sobie poradzisz.
7. Pływaj z telefonem w aquapacku pod pianką.
8. Nigdy nie pływaj po zmroku.
9. Na wodzie pływaj w kamizelce i kasku.
10. Uważaj na innych i pływaj według prawa drogi.

Podsumowując: większości sytuacji niebezpiecznych można uniknąć. Wystarczy wyłączyć brawurę, włączyć myślenie i pamiętać, że żywiołem włada Posejdon, a nie my.

 

Share.

About Author

Informatyk, dziennikarz i specjalista od marketingu. Instruktor kitesurfingu PZKite i IKO level 3.

Comments are closed.