Red Bull Ragnarok – spodziewaj się niespodziewanego!
Autor: Kasia Cebula
Mimo że zimny wiatr smaga bezlitośnie, ręce nie drżą z zimna, a z ekscytacji. W powietrzu jednocześnie 350 latawców, przynajmniej 500 kolejnych rozłożone na śniegu. Totalna blokada z każdej strony. Taki kite’owy korek uliczny w godzinach szczytu. W głowie kłębowisko myśli: „Żeby nikt na mnie nie wpadł… Żebym ja na nikogo nie wpadła… A może zmienić kite’a na dziewiątkę ?”. Legendarny wyścig snowkite’owy zacznie się za kilka minut. Nie ma drogi ucieczki, pozostaje już tylko skoncentrować się i przygotować na nadchodzący wyścig. Skąd wiem, że taki będzie? Bo już trzeci raz stoję na linii startowej Red Bull Ragnarok. I trzeci raz obiecuję sobie, że to będzie ostatni! Wdech – wydech! Sygnał! …I lecimy! Zostało 5 godzin do końca!
Wyścig zwykle odbywa się w pierwszy weekend kwietnia, jednak trzeba się już ścigać 5 miesięcy wcześniej, podczas zapisów online. Dla przykładu w 2018 roku pakiety startowe rozeszły się w 45 sekund! Do wyzwania należy też transport całego sprzętu, który potrafi ważyć dużo ponad 40 kg. Opcji jest kilka, żadna idealna, a spróbowałam każdej. Był przejazd autem ze słoikami pod nogami. Był lot samolotem i udawanie, że trapez to pas ortopedyczny. Był nawet Bla bla car, który ostatecznie okazał się transportem kontrabandy.
Bez względu na rodzaj transportu, najlepiej dotrzeć do Norwegii kilka dni przed zawodami, w końcu tamtejsze spoty snowkite’owe zaliczają się do jednych z najlepszych w Europie. Co więcej, w kwietniowej Polsce panuje już zwykle wiosenna aura z dywanami krokusów na czele. Natomiast na norweskim płaskowyżu potrafi być tyle metrów śniegu, że poruszanie się autem jest dozwolone wyłącznie w specjalnym korowodzie za pługiem.
Wracając do samych zawodów. W czwartek można zrobić sobie już pierwsze selfie w świeżo odebranej koszulce z numerem startowym, a podczas wieczornego spotkania usłyszeć o planowanym przebiegu wyścigu (wyznaczono go na kolejny dzień). Niestety ostatnio briefing wypadł bardziej jak wygłoszenie litanii zakazów i nakazów obowiązującej zawodników, niż zagrzewająca do walki przemowa sprzed roku, dzięki której każdy poczuł się jak prawowity potomek Thora.
Trasa wyścigu tradycyjnie pozostała tajemnicą do czasu porannej odprawy. Tego dnia obowiązuje też bezwzględny nakaz skorzystania z autobusów organizatora. Dzięki temu przy lukach bagażowych możemy być świadkami rozgrywki w tetrisa na najwyższym poziomie. Po 45min jazdy łapiemy się zaś na przymusową rozgrzewkę o nieoficjalnej nazwie „Karawana”. Trzeba się doczłapać z całym sprzętem ok. 20 min po śniegu do strefy, gdzie można rozłożyć latawce. Miny osób, które wzięły ze sobą całą dostępną rozmiarówkę, są bezcenne. No ale mało kto się odważy przyjechać na zawody tylko z jednym latawcem, „rozgrzewkę” zalicza więc każdy. Nasza strategia na wyścig brzmiała prosto: The faster the better! Piszę „nasza”, bo zebrał się wyjątkowo ciekawy konglomerat śnieżnych ancymonów, bez których towarzystwa zawody straciłyby na wartości.
Piątek zapowiadał się idealnie na wyścig – piękne słońce, mocny wiatr, małe latawce w powietrzu.
Tym większe było nasz zdziwienie, gdy stojąc już na linii startu, dowiedzieliśmy się, że zawody w tym dniu zostały odwołane. Powód znajdował się niecałe 500m od nas. Za pierwszym pagórkiem trafiało się na mgłę, gęstą nawet nie jak mleko, ale jak jogurt, w którym nie było widać własnego latawca.
W sobotę logistyczna powtórka: odprawa, autobus, tetris, transport, karawana, rozkładanie sprzętu… tym razem całość zwieńczona sygnałem do startu! Trasa wyścigu to zwykle 5 okrążeń, a każde składa się z 5 bramek/checkpointów. Organizatorzy mówią otwarcie: trasy ułożone są tak, żeby nikt ich nie ukończył. Dystans teoretycznie wynosi ok. 100 km, ale to odległość mierzona w linii prostej między punktami. Rekordziści na snowboardach robią połowę tej drogi już podczas pierwszego okrążenia.
Mówi się, że najbardziej newralgiczny jest dojazd do bramki nr 1, kiedy to blisko połowa startujących stara się praktycznie jednocześnie wcisnąć w tę 4-metrową przestrzeń. Uważam, że dalej wcale nie jest łatwiej. Wyścig odbywa się w warunkach górskich z gwarancją doświadczenia praktycznie każdego efektu wiatrowego. Zdarza się, że u podnóża góry jest 10 węzłów, a na górze już ponad 44! Jest opcja skrócenia drogi przez skok ze śnieżnych klifów. Są bramki umieszczone na szczycie gór wysokości Tarnicy (najwyższa góra Bieszczad). Są kilkukilometrowe trawersy po grani, które można zrobić jednym halsem. Jest chodzenie pod górę z całym sprzętem. Jest czekanie na wiatr. Jest wszystko! Trasa tych zawodów nigdy nie zawodzi. Dlatego ilu startujących, tyle przygód i tyle różnych sposobów na jej pokonanie. Wszystkie sprowadzone do jednego mianownika: należy się spodziewać niespodziewanego!
Nigdy nie zapomnę moich pierwszych zawodów, podczas których przecięłam na skałkach dwie linki. I to zaraz przed pierwszą bramką. Sytuację dało się uratować dwoma płaskimi węzłami, które wytrzymały znacznie dłużej, niż planowałam. Przyznałam sobie wtedy specjalną nagrodę przejechania trasy bez żadnego loopa w obawie przed zerwaniem osłabionych już linek.
Podczas zeszłorocznego wyścigu wiatr wyłączył się kompletnie po 3 godz. od startu. Do końcowej bramki zostało mi ok. 1,5 km (może więcej, ale teraz nie chcę ubarwiać). Wiem za to, że były to moje najdłuższe 1,5 km w życiu, bo dodatkowo niosłam cały sprzęt pod pachą i wpadałam w śnieg po kolana. Na trasie spotkałam innego Polaka, Adama, który również podjął szaloną decyzję dotarcia do piątej bramki. Pot lał się z nas jak strumyki podczas wiosennych roztopów, ale dotarliśmy do bramki dosłownie kilka minut przed regulaminowym limitem czasu.
Wyścig skończyłam na 6. miejscu w kategorii kobiet. Pozostało mi tylko obiecać sobie, że to był mój ostatni raz na Ragnaroku 🙂
PS. Przez ostatnie 4 lata można zaobserwować sporo zmian organizacyjnych w zawodach Red Bulla.
Szokująca była zamiana bazy zawodów z drewnianego hotelu w Haugastol na luksusowy w Geilo. Dla lepszego zobrazowania: to klimatyczne górskie schronisko zamieniono na hotel ze srebrnymi kandelabrami i dekoracjami „na wysoki połysk”. Idea miała niby sprzyjać integracji zawodników, ale jednak przymus wykupienia pakietu startowego z noclegiem w hotelu skutecznie odbił się protestem wśród lokalnych riderów. W tym roku widać, że organizatorzy poszli na kompromis i wypuścili też pakiet startowy zawierający udział tylko w wyścigu. Kolejna zmiana to podział na nowe kategorie, tzn. na latawce pompowane i komorowe – szkoda, że czekaliśmy na to aż 10 lat! Co więcej, tegoroczny wyścig odbędzie się w połowie marca, a nie w kwietniu! O słuszności poszczególnych decyzji można by dyskutować godzinami. Dlatego zostawmy to w spokoju.
Jak zawsze, trzymam kciuki za wszystkich uczestników i cytując klasyka, pamiętajcie: Keep it stylish!